Sławkowski Szczyt zajmuje 13 miejsce na liście szczytów Wielkiej Korony Tatr, jego wysokość to 2452 m. npm. i jest jednym z 3 szczytów WKT(obok Rysów i Krywania) na który można wybrać się bez przewodnika, czyli po prostu szlakiem turystycznym.Legenda głosi, że w przeszłości mógł być wyższy od Gerlacha(mieć nawet około 2700m.), ale trzęsienie ziemi w 1662 r. spowodowało oderwanie się sporego fragmentu góry. Nie wiadomo czy to prawda, ale wielkie gruzowisko z małych kamyczków pod szczytem ma potwierdzać tę teorię.
Z pozoru więc Sławkowski jest bardzo atrakcyjnym celem, ale żeby nie było tak kolorowo, to posiada też pewne wady. Po pierwsze Sławomir przystojny nie jest. Raczej wielki, zwalisty i niezbyt zgrabny. Patrząc ze Starego Smokowca to taka duża kupa kamieni. Po drugie szlak na niego prowadzący jest długi i żmudny a przewyższenie od Starego Smokowca do szczytu to aż 1400m(!!!). Szlak nie dość, że mozolny, to jeszcze trzeba pokonać go w obie strony- nie ma opcji zejścia inną trasą. No, przynajmniej jeśli chodzi o opcje legalne. Po drodze nie ma schroniska, stawu, wodospadu, ani trudności technicznych. Za to jest coś co wynagradza te wszystkie niedogodności- przepiękne widoki, nie tylko ze szczytu, również po drodze całkiem sporo widać.
Muszę przyznać, że po naszej wycieczce Magistralą, moja wiara we własne możliwości mocno podupadła. Wiedziałam, że Sławek to kondycyjny potwór i obawiałam się, że mogę zostać przez potwora pożarta 😉
W związku z obawami postanowiliśmy nieco ułatwić sobie życie kupując bilety na kolejkę na Hrebienok, czyli słowacką Gubałówkę. Bilety we wrześniu kosztują 9e w obie strony, kolejka kursuje w godzinach 7.30-19.00. Czyli nawet wolnym tempem powinnyśmy się wyrobić.
Wycieczkę rozpoczęliśmy tradycyjnie już od podróży elektriczką. Byliśmy mentalnie przygotowani na odstanie w „kolejce do kolejki”, ale Słowacja to inny świat i żadnej kolejki nie było. Po szybkim zakupie biletów, w ciągu 5 minut jesteśmy na Hrebienoku.
Na Hrebienoku(1285 m. npm.) znajduje się górna stacja kolejki, restauracja, ławeczki. ..Jednym słowem- pełna cywilizacja. Na początek trochę się tu rozejrzymy:


Po krótkim rekonesansie wybieramy nasz szlak- czerwony w stronę Śląskiego Domu, czyli fragment Tatrzańskiej Magistrali. Początek szlaku jest wybrukowany:

Ten odcinek trasy jest niemal spacerowy, więc idzie się bardzo przyjemnie. Pod koniec czerwonego odcinka, robimy sobie dłuższą przerwę na śniadanie. Pogoda akurat trafiła się wymarzona.

Od rozstaju szlaków ścieżkę zmieniamy na niebieską. Od tego momentu, aż do samego szczytu będzie cały czas pod górę. Pocę się na samą myśl ;). Droga początkowo idzie przez las, po dość wygodnych schodach z kamieni:

Pierwszym ciekawszym miejscem na trasie jest Maksymilianka. To punkt widokowy nazwany na cześć budowniczego naszej trasy, Maximiliana Weisza. Platforma widokowa znajduje się na wysokosci 1530 m. npm., jak ktoś nie lubi długich wycieczek, to Maksymilianka, może być sama w sobie fajnym celem spaceru:

Za punktem widokowym rozpoczyna się najgorszy jak dla mnie etap trasy, czyli przedzieranie się przez kosówki. Kamienne schody ułożone na tym odcinku są wielkie i krzywe, idzie się po nich bardzo niewygodnie. Sprzyja to przejściu w tryb marudny- zaczynam przeklinać cholerne kamulce, co chwila zatrzymuje się, a jak idę to się trochę wlekę. Sebastian zaczyna się denerwować i mówi, że jak tak się będziemy wlec to nigdzie nie dojdziemy. I on o godzinie 14 zarządza odwrót. Niezależnie od tego gdzie wtedy będziemy :(. Trochę mnie te słowa mobilizują do szybszego marszu, trzeba rozprawić się ze Sławkowskim za pierwszym razem, bo drugi raz nikt mnie na te parszywe kamienie nie namówi 😉

Poza złorzeczeniem na kamienie i mozolną, niewygodną drogę, są też rzeczy przyjemne. Niemal cały czas towarzyszą nam wspaniałe widoki na Łomnicę i Pośrednią Grań.

Generalnie trasa na szczyt jest bardzo prosta technicznie, jedynie w dwóch czy trzech miejscach zdarzy się gimnastyka na większym kamieniu.

Po żmudnym spacerku po kamieniach dochodzimy do najciekawszego miejsca na szlaku. To taka mini galeryjka, miejsce nieco eksponowane, którym straszyły niektóre opisy. W rzeczywistości nic strasznego tam nie ma, ścieżka jest na tyle szeroka, że trzeba się bardzo postarać, żeby spaść w przepaść. Zresztą nie ma tam jakiejś spektakularnej lufy.

Obawiałam się tego miejsca z nieco innych powodów. Nasza trasa prowadzi głównie południowym zboczem, ale na chwilę przeprowadza nas na zbocze północne- to tu właśnie jest ten króciutki eksponowany odcinek. Po ostatnim ataku zimy i moim wypadku w pierwszy dzień obawiałam się trochę oblodzeń. Ale wszystko zdążyło się roztopić.
Za galeryjką czeka nas jeszcze bardzo daleka droga. Tu kamienne schody są dużo wygodniejsze niż te w kosówkach, dla odmiany jest bardziej stromo.

W słowackich Tatrach trzeba brać poprawkę na jedną rzecz. Południowi sąsiedzi mają chyba nieco inną filozofię znakowania szlaków. Podczas gdy w Polsce znaki są średnio na co piątym drzewie lub kamieniu, tak na Słowacji znaki są tylko w miejscach gdzie droga nie jest ewidentna. Chociaż momentami mieliśmy wrażenie, że czasami znaku brakuje w mało ewidentnym miejscu. Albo jest tak namalowany, że go nie widać. Nie owijając dłużej w bawełnę, zmierzam do tego, że parę razy się zgubiliśmy. I nie to, że my takie sieroty, bo nawet zdarzało się, że jakiś Słowak pytał o drogę.


W wielu opisach spotkałam się ze stwierdzeniem, że droga jest złudna i każdy myśli, że kolejny garb Sławkowskiego Grzebienia to już właściwy szczyt. My nic takiego nie zanotowaliśmy- ten „prawdziwy” Sławek odróżnia się od reszty wielkością i raczej trudno pomylić go z czymś innym.

Gdzieś po drodze mijamy Królewski Nos, ale jest to szczyt tak niepozorny, że nawet go nie zauważamy. Od Królewskiej Przełęczy, która oddziela Królewski Nos od Sławkowskiego Szczytu szlak robi się już naprawdę stromy, a co gorsza sypki. Miliardy małych i większych kamyczków wyjeżdżają spod butów. Nawet na podejściu jest to dość upierdliwe. A co to dopiero będzie w kierunku przeciwnym?

Sama końcówka jest już nieco przyjemniejsza, bo ostatni, krótki odcinek pokonuje się granią.

Na szczycie meldujemy się w południe, czyli dwie godziny przed planowanym odwrotem.

Teraz przez godzinkę będziemy podziwiać widoki.




Około 13.00 rozpoczynamy zejście. Zejście po własnych śladach ma jedną zaletę- wszystko już widzieliśmy i nie trzeba już zawracać sobie głowy robieniem zdjęć i podziwianiem widoków ;). Chociaż widoków to i tak by już nie było, bo jakoś niedługo po zejściu ze szczytu zaczęła psuć się pogoda.

O ile wejście było nieco męczące, ale dające sporo satysfakcji z widoków ze szczytu, tak zejście było irytującą i przykrą koniecznością. No, ale trzeba pamiętać, że wejście na górę obligatoryjne nie jest, za to zejście już tak ;). Na początku była nierówna walka z podszczytowym piargowiskiem, na której się wlekłam, ze strachu przed niekontrolowanym poślizgiem. Kiedy już się z tym uporaliśmy, etap przez kamienne schody poszedł całkiem sprawnie i dotarliśmy w dobrym czasie do galeryjki. Te 2 czy 3 kamienie, na których trzeba było użyć rąk, o dziwo w zejściu okazały się o wiele łatwiejsze. Koszmarem natomiast okazał się etap przez kosówki- zmęczone nogi już trochę nie chciały po tym niewygodnym szlaku iść. Z ogromną ulgą przywitałam odcinek leśny z wygodnymi z schodkami, tu szło się już dobrze. Przez cały czas, praktycznie od rana bałam się, ze nie zdążymy na ostatnią kolejkę o 19. Tymczasem na Hrebienoku byliśmy o 17.00 Może nie jest z nami aż tak źle. Co prawda złaziliśmy i tak ze 40 minut dłużej niż mapa przewiduje, ale ja już tak mam, że schodzę wolniej.

Po zjeździe idziemy świętować mały górski sukces do Koliby Kamzik(polecam!) w Starym Smokowcu. To był bardzo udany, górski dzień.
Podsumowanie
- Szlak na Sławkowski Szczyt jest długi i mozolny, ale przepiękny widokowo i jak na prawie 2,5 tysięcznik bardzo łatwy technicznie
- Nie jest to aż taki kondycyjny morderca jak się spodziewałam- na wielu odcinkach nie jest w ogóle stromo
- Trzeba wybrać się tam w ładną pogodę, we mgle i chmurach nie ma to najmniejszego sensu, gdyż poza widokami raczej nic ciekawego tam nie ma
- Idzie się cały czas południowym zboczem(z małą przerwą na chwilkę), więc latem może to być dodatkowo męczące(na całej trasie nie ma strumyka, trzeba odpowiednią ilość wody zabrać z dołu).
- Trafiliśmy na piękną pogodę, a spotkaliśmy jedynie garstkę turystów. Słowacja rządzi się swoimi prawami 😉
- Trochę brakowało mi atrakcji w postaci stawu, wodospadu czy schroniska, ale widoki ze szczytu zrekompensowały te niedogodności.
Jak dla mnie jest to dość specyficzny szczyt. Dużo chodzę po górach, ale tutaj, za każdym razem musiałem się nieco zmuszać by wyleźć na szczyt. Ale jak już się wgramoliłem na wierzchołek, zachwytom nie było końca. Spojrzeć z góry na Dolinę Starolesną i w sumie na całe Tatry Wysokie jest tutaj bezcenne 🙂 a jesienią można tutaj dość często złapać imponujące morza chmur 😉
PolubieniePolubienie
Ja po górach chodzę o wiele mniej niż bym chciała, więc raczej się nigdy nie zmuszam ;). Morza chmur jeszcze nie było mi dane zobaczyć ;(. A ze Sławkowskim dla mnie największy problem to powrót tą samą, nużącą drogą.
PolubieniePolubienie
zgadzam się w 100%, gdyby szlak miał swoją kontynuację przez Staroleśny Szczyt i Mała Wysoką byłaby opcja rewelacyjnej pętli. Wtedy można byłoby wrócić przez Rohatkę i Starolesną Dolinę 😉
PolubieniePolubienie
Ale to już chyba ze spaniem w schronisku 😉
PolubieniePolubienie