Grześ- mój pierwszy zimowy szczyt w Tatrach

Marzec jest chyba najbardziej irytującym mnie miesiącem. Nie jest a ni ciepło, ani zimno, wiosna wydaje się być blisko, a jest daleko, zima zwykle już w agonii. Na nizinach, bo w górach jest jeszcze pełnia zimy. Dlatego ostatnim laty, początkiem marca, zwykle robimy sobie dłuższy lub krótszy wypad w góry. Pora jest bardzo dogodna- wszystkie województwa zakończyły już ferie, więc ludzi na szlakach mniej, dzień już w miarę długi, a śniegu jeszcze całkiem sporo.

W tym roku spełniliśmy chodzące nam po łbach od kilku lat marzenie- wybraliśmy się zimą w Tatry. I to od razu na cały tydzień. Najpierw pochodziliśmy po dolinkach- byliśmy m. in. na Morskim Oku i Hali Gąsienicowej. W końcu przyszła pora na wycieczkę szczytową. Grześ okazał się idealnym celem dla początkujących- droga jest niedługa i nietrudna, nie trzeba mieć sprzętu typu czekan i raki(choć te ostatnie mieliśmy i nawet się przydały).

Wycieczkę rozpoczęliśmy dość późno, bo koło godziny 10 tej. Parking u wylotu Doliny Chochołowskiej był niemal pusty, zapłaciliśmy chyba 10 zł.

Jednak chyba wiosna już

W dolinie poczułam się jakby wiosna wybuchła mi prosto w twarz. Szlak z początku był suchy, potem lód mieszał się z błotem i tonami końskich gówienek. Bardzo to było upierdliwe, a im wyżej tym gorzej. Z jednej strony nie było sensu iść w rakach, z drugiej- miejscami można się było zabić na lodowisku.

Polana Huciska. Zimą traktorkiem nie pojedziemy

Po długich mękach i dylematach na temat zdejmowania/ zakładania raków dotarliśmy w końcu na Polanę Chochołowską.

Teraz są tam tysiące krokusów. I turystów 😉

W schronisku zrobiliśmy sobie długą przerwę z obowiązkową szarlotką. Był piątek, więc ludzi jak na lekarstwo. Takie pustki w tatrzańskich schronach widuję rzadko.

Ze schroniska wyłazimy po godzinie. Kierujemy się do celu szlakiem żółtym.

Trochę jakby brzydko….

Na szlaku niezbyt pięknie- pełno gałęzi i różnego syfu. To efekt niedawnego halnego, który przedwczoraj uwięził nas w pokoju.

Po przetartym i w rakach to czysta przyjemność

Leśny odcinek szlaku jest dosyć stromy, ale ja tak lubię – przynajmniej szybko zdobywa się wysokość.

Po wyjściu z lasu mieliśmy trochę przygód. Ślad niby był, ale niezbyt wyraźny, po za tym w różnych miejscach. Trudno ocenić gdzie jest szlak, kiedy wszystko wokół jest białe. No, ale jak się w górach chce iść na szczyt, to jak iść? Pod górkę!

Ten pagór przede mną to na pewno Grześ! Ojej, ale się później zdziwimy…

Pierwszą oznaką, że coś jest nie tak była nieprzeciętna stromizna. Byliśmy tu kiedyś latem i ja nie pamiętam, żeby było aż tak stromo. Drugą, że idziemy po czubkach kosodrzewin. Jakoś tak się zrobiło nieswojo. Okazało się, że szlak gdzieś zgubiliśmy…

Nieszczęścia zwykle przechadzają się stadami, więc poza walką z zimnem, wiatrem, parszywie nachylonym stokiem i zapadającym się śniegiem musiałam walczyć jeszcze z bólem brzucha. Momentami miałam ochotę położyć się w śniegu i tak już leżeć. Zresztą niewiele brakowało, żebym została tu do roztopów- wpadłam całą długością nogi w zaspę i się wygramolić nie mogłam 😀

W końcu, pękając z dumy dotarliśmy na szczyt. I tu dopadła nas niewesoła prawda. Bo pagór do którego tak zawzięcie zmierzaliśmy poza szlakiem to nie Grześ. Tzn. to on, ale nie jego główny wierzchołek. To drugi wierzchołek zwany Kruźlikiem. Właściwego Grzesia widzimy, a do niego jeszcze kawałek….Ale widoki przynajmniej mieliśmy niezłe…

Na główny wierzchołek w końcu dotarliśmy. Niestety Grzesiek, niezbyt gościnnym chłopem się okazał. Wiało od niego chłodem i nawet nie mieliśmy ochoty zostać na herbacie. Wypiliśmy ją dopiero na zejściu.

1653m. npm, mój zimowy rekord wysokości. Grzegorz zdobyty, ale chcę już iść

Schodząc odkryliśmy, że szlak na Grzesia jednak istnieje i jest o wiele mniej stromy, niż nasza dzika ścieżka. Zeszliśmy nim kawałek, po czym znów się zgubiliśmy. Dotarliśmy jednak do lasu i wydeptanej śnieżno-lodowej ścieżki i szybciutko zeszliśmy do schroniska.

Teraz została nam jeszcze najgorsza część wycieczki- 8 kilometrów Doliną Chochołowską. Nuuuda, panie. Podobno ta dolina ma fanów, ale nigdy ich nie widziałam 😉

Lód w ciągu dnia prawie całkiem się roztopił, błota przybyło, a konie narobiły jeszcze więcej syfu. Musieliśmy wykąpać raki w potoku 🙂

To była całkiem udana wycieczka mimo przeciwności losu. Krokusów nie było, a i tak było zajebiście!

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s